Karo srokaty ogier stanął koło niego, a że ten będąc dalej zdenerwowanym go nie zauważył odchrząknął. Furiat skierował w jego stronę prawe ucho, co znaczyło, że go słucha.
- Możesz mi wytłumaczyć gdzie pobiegł przed chwilą Twój ojciec? - spytał unosząc lekko łba.
- Szuka nam nowego miejsca - mruknął karosz. Nie lubił Merkurego, oczywiście z wzajemnością. Jednakże skoro srokacz był betą, musiał z nim często rozmawiać, co go dosłownie wyprowadzało z równowagi.
- I co, zostawił nas? - Merkury ożywił się nagle. Furiat spojrzał na niego ze zdenerwowaniem.
- Nie zostawił. Wróci. Za najpóźniej tydzień - mruknął karosz. - A w ogóle co cię to obchodzi, jesteś tylko betą.
- Kiedy przybierałem ten tytuł po ojcu świętej pamięci - zaczął. - to twój ojciec powiedział, że gdy go nie ma, mam prawo przejąć jego rolę. Nawet, jeżeli jest z nami twoja matka - uniósł łeb i uśmiechnął się chytrze.
Furiat litościwie pokiwał łbem i odwrócił się do niego przodem.
- Tak, ale tym razem to mi tata nakazał sprawowanie jego roli, więc niestety, dalej jesteś TYLKO betą. Przykro mi - powiedział cierpko i odszedł, a Merkury wpatrywał się w niego gniewnie.
- Furiat...? - Hidalgo oderwał się od podgryzania pędów trawy i spojrzał na przyjaciela, który wprost kipiał z gniewu.
- Nic mi nie jest, ale fajnie że pytasz - mruknął nie zatrzymując się przy ogierze tylko dalej idąc przed siebie.
Hidalgo chyba jeszcze nigdy nie widział towarzysza zabaw tak zdenerwowanego. Zawsze dowcipny i odważny ogier wpadł w prawdziwą wściekłość tylko dwa razy. Ten był tym drugim. Ruszył więc za nim, ale gdy nagle zauważył przed sobą zbliżające się w jego stronę kopyta zatrzymał się, cofnął i stał tak ogłupiały patrząc jak jego przyjaciel idzie dalej przed siebie ze spuszczonym łbem, a potem znika w gęstwinie drzew. Spojrzał za siebie. Widział, że Casablanca też przygląda się temu zdarzeniu.
- Co mu jest? - spytała zaciekawiona podchodząc bliżej. Hidalgo zmierzył ją wzrokiem.
- A skąd ja mam wiedzieć? Nawet przyjaciele nie zawsze mówią sobie prawdę... - pokręcił głową ze zrezygnowaniem i odszedł.
***
Pod jej kopytem zachrzęścił żwir gdy przemierzała swój padok po raz dwudziesty tego dnia. Jej zapadnięte boki widać było na kilometr. Gniada sierść, niedawno jeszcze zadbana i świecąca, teraz była matowa i bez koloru. Na nogach pełno świeżych ran. Z niektórych nadal ciekła czerwona strużka krwi. Jej oczy niegdyś pełne życia obserwowały smutno zabudowania przy których znajdował się padok.
***
Samotny ptak wystrzelił w górę ponad drzewami skrzecząc głośno. Furiat prychnął. Wszędzie pełno tych strachliwych ptaków bojących się nawet własnego cienia. Pokręcił głową z politowaniem.
Szedł przed siebie nie wiedząc dokąd. Po prostu szedł. Może to przez ojca? A może tego żałosnego Merkurego? A potem jeszcze Hidalgo... Ogólnie ogier bardzo go lubił, ale nie znosił gdy ten próbując coś od niego wyciągnąć szedł za nim. No więc wierzgnął w jego stronę. I zadziałało. Odwrócił łeb w stronę skąd przyszedł, westchnął i przyspieszył. Wróci, jak znajdzie ojca. Miał nadzieję, że matka się nie da i Merkury nie będzie do czasu ich powrotu rządził. Wiedział, że ojciec powiedział mu, że trochę mu to zajmie i dopiero po tygodniu ma go szukać, ale chciał to zrobić już teraz. Ruszył truchtem zwinnie manewrując wśród drzew.
Widział nikłe światło przenikające wśród drzew toteż przyspieszył. Gdy tylko wyszedł z lasu w oczy rzucił mu się biały budynek z obtartymi ścianami. Obok połamany płot, który ogradzał ogródek wokół domu, a dalej... Padok. Tylko że bez trawy. Żwir? Ogier się na tym nie znał, ale tak to wyglądało. A na padoku stała klacz... Mógł z łatwością policzyć jej żebra, gorzej z otarciami, ranami i tak dalej, ponieważ klacz miała ich tyle, że po dwunastu się pogubił. Niewiele myśląc ruszył w stronę domu. Klacz widocznie go usłyszała bo odwróciła w łeb w jego stronę i spojrzała na niego przestraszonymi oczami.
- Nie bój się mnie... - powiedział cicho. Nie wiedząc czemu miał ochotę pomóc klaczy. - Jesteś sama? - Gdy ta potakująco kiwnęła głową podszedł. - Słuchaj, jak możesz stąd wyjść?
Gniada spojrzała na nią i podeszła chwiejnie do bramki padoku. Tyle tylko, że była zamknięta. Ogier podszedł z drugiej strony przyglądając się ów bramce. Pokręcił łbem.
- Cofnij się. Nie chcę, byś oberwała.
Klacz cofnęła się najszybciej jak mogła. Karosz stanął tyłem do drzwi i z całej siły kopnął z zamek, który z hukiem się rozleciał. Gniada odskoczyła i prawie straciła równowagę. Ogier spojrzał na nią współczująco. Podszedł do niej i musnął ją chrapami w szyję, a ta zesztywniała pod jego dotykiem i wypuściła wstrzymywane wcześniej powietrze przez chrapy.
- Nie bój się... - mruknął cicho. - Dasz radę iść?
Ponownie kiwnęła głową.
- Zaprowadzę cię teraz do mojego stada, ale po drodze będziemy odpoczywać tak często, jak chcesz. Mamy tam świetnego medyka, który razem z jego partnerką, pomoże ci dojść do zdrowia. I, jeśli będziesz chciała, możesz z nami zostać.
Klacz spojrzała na niego niepewnie. Chciała opuścić to miejsce, ale nie wiedziała czy powinna. Czy jej... "Właściciel" nie będzie jej szukać? Na pewno! Ale... Nie mogła tak dłużej żyć. Codziennie rano przynosił jej trochę siana, ale tyle, że najeść się nie mogła. Potem odjeżdżał i wracał późnym wieczorem. I tak codziennie... Pokiwała więc głową i lekko oparłszy się na masywnym ciele ogiera ruszyła przed siebie. Furiat nie protestował. Szedł z nią równym krokiem. Może i wolnym, ale nawet się z tego cieszył. Szczególnie dlatego, że obok siebie miał tą klacz. Cieszył się z tak niewielkiej odległości między nimi i z dotyku.
Nagle klacz zatrzymała się, a on zaskoczony zatrzymał się z nią. Klacz odwróciła głowę w stronę padoku i wyszeptała cichutko:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz