środa, 3 grudnia 2014

Rozdział 6

    Noc przerwało głośne rżenie ze stajni leżącej za domem. Carolyn i jej siostra, Annie, podniosły się zaskoczone. Carolyn rzuciła szybkie spojrzenie Annie i wstała. Pobiegła na korytarz, gdzie ubrała buty i wybiegła z domu. Jej rudowłosa siostra ruszyła za nią. Obie dziewczyny wbiegły do stajni i rozejrzały się po boksach.
    Stajnia nie była jakoś specjalnie nowoczesna. Przy wejściu na prawo od razu była siodlarnia, gdzie dziewczyny trzymały pasze dla koni, sprzęt, a nawet czasami zajadały sobie tam śniadanie, więc przy zlewie stał elektryczny czajnik, a obok pudełko z herbatą, kawą, oraz paczka zupek na szybko. Tam też Carolyn spisywała wszystkie wydatki, czy pracowała na komputerze. W końcu to ona była ta od robót papierowych, a Annie od czyszczenia stajni, padoków, hal i tak dalej. Przy siodlarni od razu zaczynały się boksy. Trzy po prawej, cztery po lewej. Dwa boksy dalej były puste. W pierwszym boksie stał kary ogier z gwiazdką i czterema skarpetkami, Adonis. Obok gniady wałach, Seweryn. Następny boks był pusty. Po lewej, przy drzwiach, stała siwa klacz imieniem Freia, razem ze swym źrebakiem, kasztanowatym ze strzałką, Pewniakiem. Obok Hera, gniada klacz. Obok Hery, Sweia, też gniada. Ostatni boks, oczywiście, był pusty. 
    Carolyn zaglądała do ogierów, chcąc zobaczyć czy nic im nie jest. Za to Annie zajęła się klaczami. Nagle wydała z siebie zduszony krzyk. Wyciągnęła komórkę i zaczęła wystukiwać szybko numer weterynarza. Carolyn podeszła do boksu i zakryła usta dłońmi. Hera właśnie rodziła! Widać było, że jest już cała spocona i męczy się od jakiegoś czasu. Jeżeli weterynarz się nie pośpieszy, długo nie pociągnie! 
*~*~*

    Demeter biegła przed siebie. Uniosła łeb, wydając z siebie przeciągłe rżenie, a potem opuściła szyję by móc się jeszcze bardziej rozpędzić. Bryknęła, wyrzucając w tył nogi. Odwróciła się i zerkając zachęcająco na biegnącego za nią konia spróbowała jeszcze przyśpieszyć. 
    Była najszybsza. I dobrze o tym wiedziała. Czasem, gdy o tym wspominała gdy się droczyła, konie uznawały, że się chwali, ale wcale tak nie było. Po prostu się droczyła, i tyle. Wiele koni droczyło się z innymi twierdząc, np. że są starsze, a ona droczyła się twierdząc, że jest szybsza.
    W końcu Pewniak nie wytrzymał, prychnął i stanął gwałtownie. 
    - Nie no, wiesz co? Poddaję się! - Spuścił smutno łeb. - Nie dogonię cię... 
    Demeter również się zatrzymała i podeszła do niego. 
    - Dobrze, to poróbmy coś innego. Co chcesz? - uśmiechnęła się wesoło. 
    - Może coś, gdzie nie trzeba biegać. Uwiesz mi, nieźle się zmachałem biegnąc za tobą! - capnął ją za ucho. 
    Gniada stanęła na tylnych kopytach i machnęła nogami, próbując capnąć kolegę za ucho, ale ten umknął i poczuła w pysku tylko jego grzywkę. Otworzyła oczy i próbując to wypluć stanęła normalnie.
    - No pięknie - mruknął ogier. - I która teraz spojrzy na ogiera bez połowy grzywki? - prychnął. 
    - Np. ja! - zaśmiała się, capnęła go, tym razem celnie, w ucho i zarżała wesoło.
*~*~*

    Było ciemno. Strasznie ciemno. Wtuliła się w ciało konia stojącego obok. Jego spokojny oddech uspokajał ją. Zamknęła oczy. Zadrżała.
    - Hej, Demeter, co jest? - Koń obok poruszył się.
    - Boję się. Tu jest strasznie ciemno i jeszcze na dodatek to coś się rusza! 
    - Przecież jestem przy tobie, tak? - Koń parsknął ciepło i musnął klacz w chrapy.
    - I to jedyne, co mnie pociesza... - westchnęła.
*~*~*

    Uniosła zdumiona głowę. Naprzeciw niej stał ogier. Kary ogier z gwiazdką i skarpetkami na tylnych nogach. Patrzyła na niego z przerażeniem. Czego on tu chciał? Od dawna nie miała kontaktu z żadnym koniem. Z Pewniakiem rozdzielili ich już jakiś rok temu... Od tego czasu całe dnie spędzała sama. Na początku jeszcze czasem przychodziła do niej jakaś pani, żona jego pana, ale potem przestała przychodzić, a jej właściciel często wyjeżdżał z domu, dawał jej tylko raz dziennie paszę i zostawiał. Czasem, kiedy się strasznie upił, potrafił nawet pobić ją batem, a sił by uciekać zbytnio nie miała... 
    - Nie bój się mnie... Jesteś sama?
    Na dźwięk jego głosu lekko drgnęła, ale ten chyba tego nie zauważył, bo nie zwrócił na to uwagi. Powoli pokiwała łbem. Jej pan pewnie znów upijał się na mieście. Jak codziennie. Najpierw praca, potem picie, a potem? Czasem od razu szedł do domu, czasem do szopy po bat. A czasem straszył ją bronią. Ogólnie to ciekawe, czy miał ją legalnie? 
    - Słuchaj, jak możesz stąd wyjść? - usłyszała znów.
    Westchnęła i podeszła chwiejnie do bramki. Ogier przyglądał jej się z drugiej strony. Swoją drogą, co on chciał zrobić? Nie wyglądał na takiego, co miał złe zamiary. Ogólnie, to był dość przystojny. I strasznie przypominał jej Adonisa... Jej ojca... Czuła, że zaraz się rozpłacze, więc odwróciła głowę. Wtem ogier znów się odezwał:
     - Cofnij się. Nie chcę, byś oberwała.
    Sama też nie chciała, więc szybko się cofnęła. To znaczy, nie było to specjalnie szybko, ale jak na jej stan zdrowia zrobiła to naprawdę szybko. Obserwowała jak ogier kopie z całej siły w bramkę, a ta rozwala się w drobny mak. Zamrugała oczami. Czemu sama tego nie zrobiła. Ogier podszedł do niej, więc lekko się spięła. Okey, nie wyglądał na kogoś, kto chce jej zrobić krzywdę, ale, jak już wcześniej była mowa, od roku nie miała kontaktu z żadnym koniem. 
    - Nie bój się... - powiedział ciepło. - Dasz radę iść?
    Spojrzała na niego ufnie. Pokiwała zdecydowana głową.
    - Zaprowadzę cię teraz do mojego stada, ale po drodze będziemy odpoczywać tak często, jak chcesz. Mamy tam świetnego medyka, który razem z jego partnerką pomoże ci dojść do zdrowia. I jeśli będziesz chciała, możesz z nami zostać.
    Spojrzała na niego niepewnie. Chciała tego, ale czy powinna? Po chwili rozmyślań spojrzała na niego pewnie i oparła się o niego, jak kiedyś o Pewniaka i spojrzała na niego. Zrozumiał. Skierowała go na świeżą trawę za domem i zaczęła jeść. Chciała się lekko wzmocnić, zjeść chociaż trochę... 
*~*~*

    Poczuła ból po prawej stronie szyi. Warknęła. Zawsze wszystko musi iść źle! Właśnie przedzierała się przez gęsty las i jakaś wyjątkowo ostra gałąź zraniła ją w szyję! Pisnęła cicho i odwróciła łeb. Nie było to mądre... Wywróciła się o korzeń i zaryła chrapami w ziemię. W jej oczach pojawiły się łzy. Od kiedy tylko rozstała się z Pewniakiem, jej życie nie wyglądało jak powinno. Mimo, że obok był Furiat, którego darzyła tym samym uczuciem co jego, mimo iż nie znali się długo, to... I tak wszystko szło źle! Wstała powoli i zarżała z przestrachem. Właśnie zdała sobie sprawę ile już leży i że ogiera nigdzie nie było. Odpowiedział gdy zażała już trzeci raz i zaczynała się niepokoić... Zobaczyła go. Prawie zemdlała ze strachu... Podeszła do jego tylnej nogi. "To przeze mnie - przemknęło jej przez myśl - to moja wina..."
*~*~*

    Schyliła głowę widząc, iż ją o to poprosił. 
    - Słuchaj, podobasz mi się... Chciałem ci to powiedzieć wcześniej, ale wiesz... - spojrzał na nią uważnie, widocznie czekając na jej odpowiedź.
    - Wiesz... Ty mi też się podobasz... Chciałabym z tobą być...
    Ogier spojrzał na nią ucieszony. Otworzył pysk. "Pewnie powie - moja partnerka! - cieszyła się w myślach." 
    - I ona razem ze mną przejmie funkcję alfy...
   


poniedziałek, 1 grudnia 2014

Rozdział 5

    Ogier spojrzał na nią niepewnie, a ta zerknęła na niego, uniosła nieco głowę i ruszyła znów przed siebie. Karosz wprowadził klacz na trawę, a ta zaczęła ją skubać aby chociaż trochę wzmocnić się na drogę.
    - Nie żebym był jakiś nachalny, czy coś, ale jak to się stało, że jesteś tu sama i tak bardzo zaniedbana? - ogier spojrzał niepewnie na klacz, która żuła właśnie trawę. Gwałtownie przerwała słysząc jego słowa i skuliła delikatnie uszy.
    - Mój właściciel ma ważniejsze rzeczy do robienia, ja służę tu tylko za ozdobę.
    - Mówisz to tak, jakby ci to nie przeszkadzało - stwierdził Furiat i machnął delikatnie łbem.
    - Co nie znaczy, że tak jest. Przeszkadza mi i to bardzo. Gdybym na padoku miała trawę to może bym tak nie wyglądała... - przerwała na chwilę i westchnęła. - Ale że... Że nie mam to wiesz... - klacz westchnęła zrezygnowana.
    - Nie martw się, u mnie w stadzie poczujesz się lepiej. Wszyscy powinni cię zaakceptować! Jeżeli Casablancę przyjęli, to ciebie tym bardziej! - zarżał radośnie.
    - Casablanca? Kto to jest? - spytała zaciekawiona klaczka.
    - Ach, cóż... - Karosz odwrócił delikatnie głowę. - Poznałem ją niedawno. Była sama, toteż zaproponowałem jej dołączenie do stada. I tyle. Jest mieszanką, ale nie chce nikomu zdradzić kogo i czemu znalazła się w lesie, w którym ją znalazłem. Nie mówi o sobie za wiele...
    - Masz szczęście do znajdywania samotnych, potrzebujących pomocy klaczy, co? - klacz uśmiechneła się delikatnie opuszczając łeb by skubnąć więcej trawy. Była strasznie głodna, a to chociaż trochę powinno jej pomóc.
    Ogier spojrzał na nią lekko zdziwiony.
    - Zdarzyło się dwa razy i co?
    - Ciekawe, czy ja będę tą ostatnią... - mruknęła klacz i rzuciła mu szybkie spojrzenie.
    Ogier odwrócił się dumając nad słowami klaczy, Ta spokojnie poradziła sobie już bez jego pomocy i wróciła do skubania zielonej trawki, Co ona miała na myśli? Ten jej wzrok... Czyżby czuła do niego to, co on do niej? Odwrócił się w jej stronę, ale ta zajęta skubaniem trawy nie zwróciła na to uwagi.
    - Co miałaś na myśli mówiąc te ostatnie słowa? - spytał ciekawsko, a ta nagle przestała przeżuwać i spojrzała w jego stronę niepewnie. Widział zawachanie w jej oczach, ale udawał, że nie zwrócił na to uwagi.
    - Cóż... To... - zaczęła, ale przerwała i podniosła głowę wystraszona. - Mój właściciel!
    - Co? Przecież chyba nie będziesz żałować, że go opu....
    - Nie! Nie o to chodzi! - Zaczęła tupać przednim kopytem. - Czuję go, zbliża się!
    Rzeczywiście - w oddali drogą jechał czarny samochód. Zmierzał w tą stronę i zatrzymał się przy domu. Ogier rozejrzał się.
    - Biegnij do lasu!
    - Co? A jak mnie zauważy?
    - Ja go zatrzymam.
    - Ale on zacznie do ciebie strzelać! Ja to po prostu wiem! Nie pozwoli mi uciec, a do ciebie zacznie strzelać, bym nie mogła z tobą zbiec! - pisnęła gniada.
    - To co? Ważne, byś ty się uratowała!
    - Nie pozwolę ci się dla mnie poświęcić!
    - Po prostu biegnij! Dam sobie radę! - mruknął ogier i delikatnie pchnął chrapami przerażoną klacz. Ta westchnęła i najszybciej jak mogła pobiegła w stronę drzew.
     - Hej! - wrzasnął mężczyzna wysiadający z samochodu. Widocznie zauważył uciekającą klacz.
    Ogier, po dłuższej chwili, pobiegł za klaczą. Gdy ta zniknęła za drzewami odwrócił się i zatrzymał. Mężczyzny nigdzie nie było. Nagle usłyszał głuchy strzał i coś przeleciało mu koło ucha. Spojrzał w drugą stronę... Mężczyzna celował prosto w niego! Zarżał do klaczy by biegła cały czas prosto i zaczął uciekać w drugą stronę. Słyszał ciągle te wystrzały, ale żaden nie trafił celu. Gdy już uznał, że wszystko w porządku zwolnił i spoglądając w niebo obrał prawidłowy kierunek. Zaczął biec w stronę, w którą niedawno biegła klacz. Nagle poczuł ostry ból w tylnej nodze. Ów noga strasznie go piekła, ale nie zwolnił tempa. Słyszał nerwowe rżenie klaczy. Widocznie słyszała wystrzały. Zebrał się w sobie i zarżał, odpowiadając.
    - Uff, jak dobrze, że nic ci... Och nie! - Klacz podeszła do jego tylnej nogi i spojrzała na ranę w niej.
    - E tam, to nic takiego... - mruknął, ale mimo to bardzo go bolało...
    - Mówiłeś, że w stadzie macie... Zielarzy, tak? No więc pospieszmy się.
    Klacz ruszyła za kuśtykającym ogierem, który próbował znaleźć temat do rozmowy.
    - W ogóle to nie wiem jak masz na imię... - powiedział po dłuższej chwili.
    - Ja? - Skierowała łeb w jego stronę, a gdy przytaknął uśmiechnęła się delikatnie. - Jestem Demeter. - Zarzuciła lekko łbem. - A ty?
    - Furiat. Miło mi.
    Reszta drogi przeszła im w milczeniu. Klacz co jakiś czas z niepokojem spoglądała na postrzeloną nogę jakby winiąc się za to, co się stało. Ale tak naprawdę to przecież Figaro uparł się by ją uratować... Więc może to nie do końca jej wina? Potrząsnęła głową. W końcu wyszli na wielką łąkę. Figaro ucieszony podniósł łeb. Niedaleko pasło się całe jego stado, a na górce na której zazwyczaj stał ojciec teraz stali Oleander i Merkury, i widocznie się sprzeczali. Zarżał, zwracając na siebie uwagę. Po chwili wokół niego i wystraszonej klaczy zebrał się tłum koni.
    - Gdzie byłeś?! - krzyknęła jakaś klacz. Gdy i Furiat i Demeter spojrzeli w jej stronę Furiat skruszony opuścił łeb.
    - Szukałem ojca.
    - Jak mniemam twój ojciec magicznie nie zmienił się w klacz? - mruknęła srokata.
    - Och, nie... - Furiat okrążył klacz, a jego matka zrobiła okrągłe ze zdziwienia oczy. - To jest...
    - Rana postrzałowa?!
    - Ona nie ma tak na imię! - mruknął ogier.
    - Nie no oczywiście! - burknęła jego matka. - Masz ranną nogę!
    - Em... No tak jakby... - zmieszał się karosz i odsunął.
    - Nie mów mi, że zrobiłeś to sobie ratując... Ją! - zaczął się śmiać ktoś z tyłu. Gniada cofnęła się. Karosz dotknął ją chrapami na uspokojenie.
    - Casa, przypominam ci, że nie tak dawno to ciebie tutaj przyprowadziłam - stwiedził spokojnie, a wspomniana klacz prychnęła tylko.
    - Amnesia, dawaj mi no tutaj ziele! - krzyknęła srokata do kasztanowatej arabki, która popędziła do niedalekich krzaków w której mieli zapasy.
    Po paru chwilach ogier leżał już z nogą owiniętą leczniczymi zielami. Obok stała trzęsąca się Demeter. Karosz prosił ją by cały czas tu była. Gdy już stado uspokoiło się uniósł głowę i odchrząknął.
     - No więc to jest Demeter... - zaczął powoli, a potem spojrzał na klacz, wskazał jej gestem głowy by się schyliła i szepnął jej coś na ucho, a gdy ta odpowiedziała dodał: - I ona razem ze mną przejmie funkcję alfy...

niedziela, 9 listopada 2014

Rozdział 4

Furiat patrzył na oddalającego się ojca z rozpaczą. Rżał za nim dłuższy czas, wołając go, prosząc, błagając wręcz by wrócił. Ale na marne. Siwa sylwetka zniknęła za kolejnym pagórkiem i ślad po niej zaginął. Karosz przytulił swe uszy do potylicy i gniewnie zarżał, tupiąc kopytem. Jako ojciec śmiał go zostawić z całym stadem?! Oczywiście, niedługo sam miał zająć jego i matki funkcję, ale... Ale jak to tak bez przygotowania? Nie wiedział kompletnie NIC o zarządzaniu stadem, bo ojciec nic mu o tym nie mówił twierdząc, że i na to przyjdzie pora. Mruknął coś sam do siebie i odwrócił się przodem do stada. Wcześniej patrzące na niego ze zdziwieniem konie odwróciły gwałtownie łby i udając, że ze sobą gadają, czy podgryzają trawę udawały, że w ogóle nie patrzyły w jego stronę.
    Karo srokaty ogier stanął koło niego, a że ten będąc dalej zdenerwowanym go nie zauważył odchrząknął. Furiat skierował w jego stronę prawe ucho, co znaczyło, że go słucha.
    - Możesz mi wytłumaczyć gdzie pobiegł przed chwilą Twój ojciec? - spytał unosząc lekko łba.
    - Szuka nam nowego miejsca - mruknął karosz. Nie lubił Merkurego, oczywiście z wzajemnością. Jednakże skoro srokacz był betą, musiał z nim często rozmawiać, co go dosłownie wyprowadzało z równowagi.
    - I co, zostawił nas? - Merkury ożywił się nagle. Furiat spojrzał na niego ze zdenerwowaniem.
    - Nie zostawił. Wróci. Za najpóźniej tydzień - mruknął karosz. - A w ogóle co cię to obchodzi, jesteś tylko betą.
    - Kiedy przybierałem ten tytuł po ojcu świętej pamięci - zaczął. - to twój ojciec powiedział, że gdy go nie ma, mam prawo przejąć jego rolę. Nawet, jeżeli jest z nami twoja matka - uniósł łeb i uśmiechnął się chytrze.
    Furiat litościwie pokiwał łbem i odwrócił się do niego przodem.
    - Tak, ale tym razem to mi tata nakazał sprawowanie jego roli, więc niestety, dalej jesteś TYLKO betą. Przykro mi - powiedział cierpko i odszedł, a Merkury wpatrywał się w niego gniewnie.
    - Furiat...? - Hidalgo oderwał się od podgryzania pędów trawy i spojrzał na przyjaciela, który wprost kipiał z gniewu.
    - Nic mi nie jest, ale fajnie że pytasz - mruknął nie zatrzymując się przy ogierze tylko dalej idąc przed siebie.
    Hidalgo chyba jeszcze nigdy nie widział towarzysza zabaw tak zdenerwowanego. Zawsze dowcipny i odważny ogier wpadł w prawdziwą wściekłość tylko dwa razy. Ten był tym drugim. Ruszył więc za nim, ale gdy nagle zauważył przed sobą zbliżające się w jego stronę kopyta zatrzymał się, cofnął i stał tak ogłupiały patrząc jak jego przyjaciel idzie dalej przed siebie ze spuszczonym łbem, a potem znika w gęstwinie drzew. Spojrzał za siebie. Widział, że Casablanca też przygląda się temu zdarzeniu.
    - Co mu jest? - spytała zaciekawiona podchodząc bliżej. Hidalgo zmierzył ją wzrokiem.
    - A skąd ja mam wiedzieć? Nawet przyjaciele nie zawsze mówią sobie prawdę... - pokręcił głową ze zrezygnowaniem i odszedł.

***

   Pod jej kopytem zachrzęścił żwir gdy przemierzała swój padok po raz dwudziesty tego dnia. Jej zapadnięte boki widać było na kilometr. Gniada sierść, niedawno jeszcze zadbana i świecąca, teraz była matowa i bez koloru. Na nogach pełno świeżych ran. Z niektórych nadal ciekła czerwona strużka krwi. Jej oczy niegdyś pełne życia obserwowały smutno zabudowania przy których znajdował się padok. 

***

    Samotny ptak wystrzelił w górę ponad drzewami skrzecząc głośno. Furiat prychnął. Wszędzie pełno tych strachliwych ptaków bojących się nawet własnego cienia. Pokręcił głową z politowaniem. 
    Szedł przed siebie nie wiedząc dokąd. Po prostu szedł. Może to przez ojca? A może tego żałosnego Merkurego? A potem jeszcze Hidalgo... Ogólnie ogier bardzo go lubił, ale nie znosił gdy ten próbując coś od niego wyciągnąć szedł za nim. No więc wierzgnął w jego stronę. I zadziałało. Odwrócił łeb w stronę skąd przyszedł, westchnął i przyspieszył. Wróci, jak znajdzie ojca. Miał nadzieję, że matka się nie da i Merkury nie będzie do czasu ich powrotu rządził. Wiedział, że ojciec powiedział mu, że trochę mu to zajmie i dopiero po tygodniu ma go szukać, ale chciał to zrobić już teraz. Ruszył truchtem zwinnie manewrując wśród drzew. 
    Widział nikłe światło przenikające wśród drzew toteż przyspieszył. Gdy tylko wyszedł z lasu w oczy rzucił mu się biały budynek z obtartymi ścianami. Obok połamany płot, który ogradzał ogródek wokół domu, a dalej... Padok. Tylko że bez trawy. Żwir? Ogier się na tym nie znał, ale tak to wyglądało. A na padoku stała klacz... Mógł z łatwością policzyć jej żebra, gorzej z otarciami, ranami i tak dalej, ponieważ klacz miała ich tyle, że po dwunastu się pogubił. Niewiele myśląc ruszył w stronę domu. Klacz widocznie go usłyszała bo odwróciła w łeb w jego stronę i spojrzała na niego przestraszonymi oczami. 
    - Nie bój się mnie... - powiedział cicho. Nie wiedząc czemu miał ochotę pomóc klaczy. - Jesteś sama? - Gdy ta potakująco kiwnęła głową podszedł. - Słuchaj, jak możesz stąd wyjść? 
    Gniada spojrzała na nią i podeszła chwiejnie do bramki padoku. Tyle tylko, że była zamknięta. Ogier podszedł z drugiej strony przyglądając się ów bramce. Pokręcił łbem. 
    - Cofnij się. Nie chcę, byś oberwała.
    Klacz cofnęła się najszybciej jak mogła. Karosz stanął tyłem do drzwi i z całej siły kopnął z zamek, który z hukiem się rozleciał. Gniada odskoczyła i prawie straciła równowagę. Ogier spojrzał na nią współczująco. Podszedł do niej i musnął ją chrapami w szyję, a ta zesztywniała pod jego dotykiem i wypuściła wstrzymywane wcześniej powietrze przez chrapy. 
    - Nie bój się... - mruknął cicho. - Dasz radę iść? 
    Ponownie kiwnęła głową.
    - Zaprowadzę cię teraz do mojego stada, ale po drodze będziemy odpoczywać tak często, jak chcesz. Mamy tam świetnego medyka, który razem z jego partnerką, pomoże ci dojść do zdrowia. I, jeśli będziesz chciała, możesz z nami zostać. 
    Klacz spojrzała na niego niepewnie. Chciała opuścić to miejsce, ale nie wiedziała czy powinna. Czy jej... "Właściciel" nie będzie jej szukać? Na pewno! Ale... Nie mogła tak dłużej żyć. Codziennie rano przynosił jej trochę siana, ale tyle, że najeść się nie mogła. Potem odjeżdżał i wracał późnym wieczorem. I tak codziennie... Pokiwała więc głową i lekko oparłszy się na masywnym ciele ogiera ruszyła przed siebie. Furiat nie protestował. Szedł z nią równym krokiem. Może i wolnym, ale nawet się z tego cieszył. Szczególnie dlatego, że obok siebie miał tą klacz. Cieszył się z tak niewielkiej odległości między nimi i z dotyku. 
    Nagle klacz zatrzymała się, a on zaskoczony zatrzymał się z nią. Klacz odwróciła głowę w stronę padoku i wyszeptała cichutko:


poniedziałek, 24 marca 2014

Rozdział 3

  Po długiej podróży, konie wreszcie dotarły na łąkę, gdzie aktualnie przebywało ich stado. Ci nie zwrócili na nich uwagi, z czego cieszyła się Casablanca. Obserwowała ich z oddali, ciekawiąc się czy są tak mili, na jakich wyglądają. Przeniosła wzrok na siwka, stojącego na wzgórzu, obok srokatej klaczy. Widać było, że oboje są zdenerwowani. Między nogami klaczy leżała malutka klaczka, srokata jak jej mama.
  - Jak myślisz, kiedy wróci? - spytała smutno klacz, machając ogonem.
  - Myślę, że za chwilę. Jest dzielny, a zarazem ostrożny. Na pewno nic mu nie jest.
  Spojrzała znów na grupkę stada. Zobaczyła srokacza, stojącego obok bułanej klaczy.
   - Gdzie oni są? Jak zaraz nie wrócą, to... - przerwał, skarcony przez jasną.
   - Nie przejmuj się, na pewno zaraz będą. Nie są już dziećmi - prychnęła.
   Znów przeniosła wzrok dalej. Jasna, kasztanowata klacz leżała w środku stada. Była przytomna, ale nie miała siły się podnieść, ani cokolwiek powiedzieć. Widać było, że jest ranna. Jakiś skarogniady ogier rozmawiał z kasztanowatą arabką o jej stanie. Spojrzała na Hidalga i Furiata. Hidalgo nastawił uszu i obserwował, jak jego matka mówi o jej pogarszającym  się stanie. Zobaczyła smutek w jego oczach, po czym odwróciła wzrok. Nie chciała patrzeć na jego cierpienie, nie teraz.
   Furiat pierwszy wyszedł z krzaków, rżeniem oznajmiając przybycie. Hidalgo to samo, tylko Casablanca została w krzakach, kładąc po sobie uszy. Konie z nieprawdopodobną szybkością otoczyły ogierów, nie zwracając na nią uwagi. To dobrze. Mogła się im przyjrzeć i po zachowaniu ocenić, czy są mile nastawieni, czy nie.
   - Jesteście!
   - Nareszcie!
   - Gdzie was wcięło?!
   - Co tak długo?!
   Przekrzykiwali się aż miło, a klacz zabolały uszy, wiec skryła się głębiej.
   - Musiałem coś sprawdzić... - Furiat spojrzał potulnie na mamę. - Ale jak widzisz nic mi nie jest - próbował zakryć ugryzienie klaczy. Widząc to Hidalgo stanął zaraz przy nim zasłaniając to.
  Mimo, iż Amelia uważnie mu się przyglądała (oczywiście przegapiła ranę, jaką zasłaniał Hidalgo), nic podejrzanego nie zauważyła. Odeszła kawałek, dając Adonisowi się przywitać.
   - Co z Hybrydą? - spytał natychmiast Hidalgo, gdy już wszyscy się przywitali. Starał się, by głos brzmiał obojętnie, jakby po prostu pytał się co z klaczą, ale nie wyszło mu to. Słychać było troskę i smutek w jego głosie, co sprawiło, że Casablance aż zrobiło się smutno.
   - Wiesz, synu... - zaczęła Amnesia, a Oleander odwrócił wzrok.
   - Mamo...? Tato...? - teraz już Hidalgo nie przejmował się jak zabrzmi jego głos. Musiał się dowiedzieć co z klaczą.
   - Ona... Jej stan się pogarsza, nie wiadomo ile jeszcze uciągnie nim...
   - Nie! To nie może być prawda! - zawołał ogier i wymijając rodziców i pozostałe konie, podbiegł do lezacej na ziemi klaczki. Ta otworzyła oczy do połowy. Traciła siły i to szybko. Zerknęła na ogiera nad nią.
    - Hidalgo? - wyszeptała.
    - Cześć Hybryda - zniżył łeb najniżej jak mógł. Obejrzał jej rany. - Wszystko okey? Jak się czujesz? - spytał ciepło.
    Casablanca odwróciła łeb. Chciała mieć kogoś takiego, kto będzie tak o nią dbał. Miała tylko siostrę. Miała... Niekontrolowanie zarżała z żalu.
    Wśród stada wybuchło poruszenie. Nikt nie wiedział kto zarżał. Każdy zwalał na kogoś innego. Wtedy właśnie Furiat przypomniał sobie o ukrytej w krzakach klaczy. Zarżał, przywołując konie do rozsądku. Nawet swoich rodziców.
    - Muszę wam kogoś przedstawić... Pewnie już ją słyszeliście, a to miała być niespodzianka. No więc... - obejrzał się za siebie, czekając, aż klacz wyjdzie z krzaków. Gdy ta wyszła, zaczął mówić dalej. - Podczas mojej... Wędrówki? Spotkałem ją przy rzece. Wydawała mi się miła i samotna, więc wziąłem ją ze sobą. - Adonis otworzył pysk by coś powiedzieć, pewnie zaprzeczyć i kazać jej wracać skąd przyszła, ale Figaro zaczął mówić więcej i jeszcze głośniej: - Wydała się taaka samotna, nikogo przy niej nie było - "och, gdyby wiedział jaką ma rację..." pomyślała klacz. - więc wziąłem ją ze sobą. A ponieważ będę niedługo przywódcą i mam prawo wybrać konia, którego chcę, szczególnie, jeżeli to klacz, to będę to robił! - zarżał gniewnie i tupnął nogą. Odwrócił się do Casy. - Prawda? - spytał ciepło.
    Casablanca niepewnie odwróciła łeb w stronę reszty koni i opuściła delikatnie łeb.
    - Nie chcę się narzucać, jeżeli przywódca mnie nie chce, mogę iść - powiedziała po chwili.
    - Ale ja chcę, nalegam, byś została - Furiat odwrócił się do niej przodem i błagalnie na nią spojrzał. Reszta koni tez na nią patrzyła, ale tak... Dziwnie. Świdrującym wzrokiem. Nieco się bała.
    - No nie wiem, nie wiem... - mruknęła, cofając się nieco w mrok lasu.
    Furiat podszedł do niej i trącił ją chrapami w szyję.
    - Proszę...
    - No dobrze... Jeśli reszta nie ma nic przeciwko... To zgoda.
    Wtedy wszyscy okrążyli klacz rżąc radośnie i witając ją w stadzie.

 *~*~*~*

    - Furiat! Do mnie!
    - Idę, tato!
     Ogier mustanga stał na skale patrząc w przestrzeń. Gdy podszedł jego syn odwrócił do niego łeb i spojrzał na  niego poważnym wzrokiem. Furiat uznał, że sam powinien patrzeć na ojca w taki sposób, więc spróbował przybrać poważny wzrok. 
     - Przestań, to dziwnie wygląda - zganił go ojciec. Furiat nie mógł przybrać poważnego wyrazu wzroku, kiedy chciał, bo mu to nie wychodziło. - Słuchaj, musimy znaleźć jakieś nowe terytorium.
     - A nie możemy po prostu wrócić na stare? To, że zapaliło się drzewo nic nie znaczy.
     - Znaczy, znaczy. Nie słyszałeś o starej, zapomnianej polanie? - ogier przekręcił oczami. - Spaliła się dawno temu. Na wiór. Do dziś tam nie rośnie.
     - I co to ma wspólnego z naszą polaną? 
     - A co, jeżeli pójdziemy tam na marne? Cóż, ja wyruszę na poszukiwania, ty zajmiesz się stadem. Jeżeli nie wrócę za tydzień idź mnie szukaj - mruknął i stanął dęba.
     - Ojcze, ale...!! 
     Lecz siwka już nie było...